Sunday, July 4, 2010

Kelimutu - Natural Changes, Enteral Believes.





It is belived that spirits come to Kelimutu when people die. The maE (spirit) would live its village and remain in Kelimutu forever. Before entering one of the lakes, the spirits would first meet Konde Ratu, the guard of the gate at Perekonde. Which lake the spirit would enter depends on its age and character when alive. The lakes look like colourful paints. The water's colour changes without any prior natural clues. The mineral contained in the water causes the water to change into unpredicable colour.
The situation in Kelimutu changes not only due to the lakes' colour but also to the climate. It is no wonder this mystical place has become a legend since the old days.
Local people belive that this place is sacred.








Thursday, June 17, 2010

Esy Floresy.


Zaledwie
kilkanaście tysięcy lat temu małe, wesołe hobbity Homo Floresiensis biegały po indonezyjskiej wyspie Flores. Miały zaledwie 1 metr wzrostu, niewielki mózg, ważyły ok.25kg. Nikt nie poświęcał im większej uwagi, aż do roku 2003, kiedy w jaskini wapiennej Liang Bua znaleziono szczątki siedmiu nieznanych osobników…

Flores cieszy się sławą “zaginionego świata”, gdzie gatunki dawno wymarłe w innych częściach świata, żyły w niedalekiej przeszłości lub żyją nadal.
Na “Wyspe Kwiatów”, jak nazwali ją portugalscy kolonizatorzy w XVIw, trafiamy biorąc nocny autobus z Mataram, przez Labuhan Lombok, Poto Tano, Sape, az do Labuanbajo. W drodze napotykamy na małe problemy i zamiast na Flores docieramy jedynie na wschodnie wybrzeże Sumbawy. Rozczarowni kolejnymi oszustwami lokalnych (autobus nie dość, że spóźnił się na poranny prom, to bilet, zakupiony na cała trasę stracił ważność wraz z przyjazdem do Sape) przez kolejne 24 godziny podziwiamy mała wioskę, w oczekiwaniu na jej jedyną atrakcję – prom do Labuanbajo.

Jak cala wyspa jest przepiękna, tak LB nie przypada nam szczególnie do gustu i po dwudniowych negocjacjach z kapitanem (bo codziennie cena rosła przed startem) wyruszamy na „2D1N” rejs statkiempo zatokach wysp Rinca & Komodo. Omijamy setki małych, zielonych wysepek, wokół których rozpościerają się ogromne turkusowe laguny. Kapitan co jakiś czas zatrzymuje łódź, nadaje sygnał do startu i razem z całą załogą skaczemy w maskach i płetwach za burtę. Po kilku godzinach docieramy do zatoki Manta, gdzie nurkujemy kilkukrotnie z wielkimi płaszczkami. Proces nurków z nimi przebiega w trochę inny sposób. Przygotowani do skoku czekamy na magiczny zaklęcie załogi "manta!", która wypatruje tafle wody z gniazda łodzi. Kiedy płaszczka podpływa, cala załoga podskakuje z podniecenia wymachując rękami we wszystkie strony. A Ty? Ty tracisz orientację, nie zdążasz włożyć maski i skaczesz w pośpiechu na oślep, zachłystując się wodą, przerażony, ale podekscytowany faktem, ze dokładnie pod Twoimi płetwami przepływa piękna, ogromna płaszczka. Rozentuzjazmowani i szczęśliwi, podziwiając krwisty zachód słońca upijamy się lokalnym alkoholowym przysmakiem z palmy kokosowej - arakiem. Pod milionem gwiazd zasypiamy naszą 10-osobową brygadą, która kolejnego dnia rusza na ostateczne starcie ze smokami.

Dobijamy do lądu. Rinca. W drodze do Parku Narodowego, razem z przewodnikiem wypatrujemy waranów, które rzekomo atakują turystów od pierwszego kroku na wyspie. Po pięciu minutach odnajdujemy nie do końca chowające się stado jaszczurek, które leniwie szukało schronienia pod biurami. Waran z Komodo to największa współcześnie żyjąca jaszczurka. Swoimi ogromnymi rozmiarami 3m długości prawie 150kg budzi respekt. Na swoje ofiary poluje z zasadzki, a do upatrzonej zdobyczy zakrada się od tyłu. W ślinie warana nie znajduje się trucizna, ale 50 różnych szczepów bakterii, które przy ukąszeniu dostają się do krwi zaatakowanej ofiary po czym powodują śmierć. Na dowód o niezbyt przyjaznych relacjach ludzi z jaszczurkami przewodnik pokazuje nam liczne rany po spotkaniu z nimi.
Po uwiecznieniu ich na kilku zdjęciach wyruszamy na treking po Parku Waranów, w którym nie spotykamy już – o dziwo - ani jednego. Kolejna godzina przypomina ścieżkę zdrowia dla emerytów i jedynie upał i skwar odróżnia Rince od Lądka Zdrój.

W drodze do portu nasz kapitan staje jednak na wysokości zadania i dostarcza nam brakującej adrenaliny zastawiając nas na jednej z wysp. Z powrotem w Labuhanbajo łapiemy „stopa” za bagatela 5dolarów, dzięki czemu docieramy do Ruteng. Kolejny dzień to długie godziny negocjacji, by cena biletu dla turystów do Ende i z Ende do Moni, choć trochę zbliżona była do cen dla lokalnych.
Indonezja pozostaje więc dla nas krajem pełnym zagadek i tajemnic związanych z prawdziwymi opłatami za transport. W kultowym, stuningowanym i ozdobionym pluszakami "bemo", z towarzyszącymi nam kurami, tonami ziarna, wymiotującą gromadą dzieci i nieustannie palącymi starcami docieramy do kolejnego przystanku – Moni.





Tuesday, April 20, 2010

Bangkok rumors.

"Jaki jest Bangkok? W Bangkoku jest tłoczno, brudno i gorąco. Moralnie i niemoralnie. Bogato i biednie. Sprzecznie, wręcz absurdalnie i to prawie na każdym kroku. Ujmijmy to chociaż ładnie - jest po prostu eklektycznie. To wszystko naraz daje się odczuć w tej tajskiej stolicy. Wszędzie kłębią się wizerunki Ramy IX i Buddy, bo Tajowie kochają swój kraj, swoją wiarę,a ponad wszystko króla."

Za nadepnięcie banknotu z wizerunkiem króla który widnieje na każdym nominale, można trafić do więzienia. Znana jest też historia pewnego obcokrajowca, który przez przypadek stracił całe swoje odzienie i paradując po ulicy ubrany tylko w gazetę z królem na froncie trafił na długo do aresztu.

Przylatujemy do stolicy Tajlandii - Bangkoku 15 kwietnia.

Mimo ostrzeżeń taksówkarza osiedlamy się w miejscu dla nas niemalże kultowym "Sweety GH" ok. 100 metrów od miejsca gdzie 5 dni wcześniej na Khao San Rd i w okolicach mostu Panpha, w starciach Czerwonych Koszul z wojskiem i policją ginie 25 osob i ok. 900 jest rannych. W Guest Housie spotykamy rosyjskiego reportera, który właśnie wrócił z 48 godzinnego czuwania w dzielnicy Siam. W skrócie naświetla nam całą sytuację opowiadając o tym co się stało 10 kwietnia:

„Rosnące napięcie miedzy Czerwonymi Koszulami a rządem, musiało, niestety, do tego właśnie doprowadzić. Tego spodziewali się wszyscy. Pytanie nie brzmiało “czy?” tylko “kiedy?”. Od lat tak właśnie załatwia się konflikty polityczne w Tajlandii. Tak naprawdę, żadna ze stron nie chciała ustąpić, pójść na kompromis, by złagodzić kryzys polityczny jaki dotknął kraj. Z drugiej strony, oczekiwania obu stron są tak różne, że współpraca miedzy nimi wydaje się niemożliwa (bo jak współpracować z premierem, od którego przede wszystkim oczekuje się dymisji). No i stało się: sobotnie rozruchy były najbardziej krwawymi zamieszkami w Tajlandii od 18 lat.”

Arthur jest źródłem informacji z pierwszej ręki. Codziennie wypytujemy się o niego w recepcji, bądź pukamy do drzwi jego pokoju, by dowiedzieć się rzeczach, o których media nas nie poinformują. Słyszymy historie jak ranni ludzie w zamieszkach nie mogą zostać przeniesieni do ambulansu, bo są tak szczelnie otoczeni przez tłum dziennikarzy polujących na „najlepsze” zdjęcie oraz plotki o tym, że za zabicie dziennikarza płacą wiele dolarów, tylko po to by obarczyć o to drugą stronę konfliktu. Późnej widzimy na własne oczy jak wiele zdjęć zamieszczonych w światowych serwisach jest przekłamanych, w niektórych miejscach kłębi się więcej fotoreporterów niż samych protestujących.

Po zapewnieniach naszego znajomego, że za dnia nie ma się czego obawiać, udajemy się w miejsce protestu Czerwonych i wchodzimy za barykady, które wyglądają jak połączenie Mad Maxa i scen przypominających średniowiecze zbudowane z bambusowych kijów i opon. Naszym oczom ukazuje się nie żaden rewolucyjny ferwor, lecz połączenie festynu z imprezą plenerową. Można kupić japonki, wachlarze, bandamy, zegarki, spodnie i koszulki, wszystko w kolorze czerwonym z hasłami, które nawołują do rewolucji. Napotykamy nawet namiot gdzie za drobną opłatą można strącić puszki z wizerunkiem Abhisita Vejjajiva i wygrać wielkiego pluszaka. Deptamy, chcąc niechcąc, po karykaturach z wizerunkiem premiera, które przylepione są do schodow i ulic. Muzyka dochodzi do nas przynajmniej z 5 różnych stron, a obok przelatują gromady rozradowanych dzieci. Wszyscy wokół świetnie się bawią. Wielu manifestujących na stałe zmieniło swoje miejsce zamieszkania koczując od paru tygodni w dzielnicy handlowo-biznesowej Siam. Wszystkie największe hotele i centra handlowe w okolicy są pozamykane, a przemieszanie się po Bangkoku jest utrudnione, wiele linii zarówno metra jak i skyrail są wyłączone. Nasz obchód kończymy w parku Lumphini. W czwartek (dwa dni później) dowiadujemy, że w tym samym miejscu gdzie byliśmy wcześniej, wskutek wybuchu kilku pocisków wystrzelonych z granatników zginęła jedna osoba, a 75 zostało rannych. Nikt oczywiście nie wie, która strona wystrzeliła granaty. Armia obarcza winą Czerwone Koszule, Czerwone Koszule winią armie i Żótych.

Przez ponad tydzień naszego pobytu w samym Bangkoku mamy pełen obraz tego co się dzieje i po 9 dniach zostawiamy Bangkok jego własnym losom.

„Ruch czerwonych koszul czyli ruch zwolenników Zjednoczonego Frontu na rzecz Demokracji składa się głównie z mieszkańców wsi, zwolenników obalonego w 2006 roku premiera Thaksina Shinawatry, który prowadził politykę reform socjalnych w interesie najuboższych warstw społeczeństwa. Shinawatr został obalony przez wojskowy przewrót cztery lata temu a jakiś czas temu Sąd Najwyższy nakazał odebranie mu majątku 1,4 mld dolarów(!), uznając, że został on zdobyty w sposób niezgodny z prawem. Zjednoczony Front głosi, że rząd Vejjajivy jest nielegalny, ponieważ uzyskał władzę nie w wyniku wyborów, lecz dzięki "machinacjom" parlamentarnym, jak nazywa porozumienia zawarte w parlamencie w celu skonstruowania większości rządowej.
Tajlandzki "front konserwatywny", którego zwolennicy noszą żółte koszule, domaga się od rządu rozpędzenia opozycjonistów.”

"Co się dzieje teraz każdy może śledzić na bieżąco, więc nie będziemy przytaczali tutaj więcej informacji, które można znaleźć w internecie... Bangkok płonie... Liderzy oddali się w ręce policji. Część manifestujących postanowiła kontynuować zamieszki na własną rękę - od samego początku była wśród czerwonych grupa ludzi, która chciała walczyć - widać to oni zostali. Myślę, że przeważyła tu śmierć Seh Daeng'a, która rozwścieczyła tłum - generała Czerwonych Koszul, który został zastrzelony przez snipera w czasie udzielania wywiadu. To był cios poniżej pasa i prawdziwe rozpoczęcie walk, a nie to, że zamieszki faktycznie zaczęły się chwilę później. Zabicie tego człowieka było początkiem konfrontacji, a później... później już był chaos i nikt tak naprawdę nie kontrolował sytuacji. Co do liderów wydaje mi się, że nie mieli innej możliwości jak tylko odejście - w przeciwnym razie zostaliby oskarżeni o wysyłanie ludzi na pewną śmierć. W przypadku Arisamana, który chciał walczyć byłaby to prawda, jednak jeśli chodzi o Jatuporna czy Nattawut'a nie byłoby to prawdą, to oni trzymali ten tłum przez 2 miesiące spokojnie przed sceną(z wyjątkiem 10 kwietnia kiedy to armia wkroczyła pierwsza...)"


Tuesday, March 9, 2010

Gili Tralalala


Busem z Ubud do Padanbai, slow boat do Lambar, znow busem do Bangsal, a stamtąd publiczną łodzią motorową. Już w trakcie docierania na wyspy woda zaskoczyła nas cudownymi kolorami o jakich nawet nam się nie śniło. Błękit, szmaragd przeplatany z cudowną turkusową zielenią, przepiękne rafy koralowe z dziesiątkami ryb. I towszystko otacza trzy magiczne wyspy - Gili Air, Gili Meno i Gili Trawangan.
Gili T'i przeżyła swój boom turystyczny już w latach 90', kiedy backpakerzy wyruszyli w poszukiwania białych plaż i ciepłych wód oceanu. Od tego czasu wyspa rozwijała się każdego roku w niesamowitym tempie. Dziś, przedzielona niewidzialną, a odczuwalną granicą trzech miast, jest miejscem, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie - imprezy, highlife i chill out.
Główny środek transportu po wyspie to rower, bądź koń. Fresh water pod prysznicem - rzadkość. Ceny są dość wygórowane jak na indonezyjskie warunki, a "obowiązkowy" gouverment tax do posiłku dochodzi nawet do 20 kilka procent. Miejscowi spieszą się z budową kolejnych willi na high sezon, w którym ciężko o wolny pokój, a ceny za nocleg dochodzą nawet do 50$. Na Gili Island nie stacjonuje policja, więc lokalsi stworzyli mocną społeczność, która nawet po drobnych kradzieżach zabrania złodziejowi wstępu na wyspę do końca życia!
Wyspa ma idealne warunki do nurków, tak więc na wybrzeżu wyrastają coraz to nowe szkoły. Jednak snorkeling przechodzi nasze najsmielsze oczekiwania.
Siedzielismy na brzegu wyspy. Pogoda zaczynala sie psuć, zrobićo sie chlodniej, niebo ściemniło się, a w oddalli zauważylismy zbliżajaca się ścianę deszczu. Wiedzieliśmy, śe to najlepszy moment, żeby wskoczyć do wody i uniknąć deszczowej depresji na wyspie. Niezliczona ilość ryb, dużych i małych, jedno lub wielokolorowych, niekiedy śmiesznych z wyglądu, czasem budzacych respekt swoja ilością. Rozgwiazdy, korale, ukwiały, muszle na dnie robią niesamowite wrażenie. Mimo to żółwie stały się naszymi komapanami. Żółw, tak jak cała reszta zwierząt pływających, traktuje człowieka jak przedstawiciela wodnego środowiska, w którym przyszło mu żyć, więc nie ma nic przeciwko kiedy towarzyszysz mu w jego podwodnej wędrówce. Nasz kompan - żółw Jimmy, nie miał:) Nagle poczulismy delikatne mrowienie na naszych plecach. Po wynurzeniu, okazało się, że na lądzie szaleje burza, a na wodzie - sztorm. Zachwyceni spokojnym,cichym życiem podwodnym z kojącymi dźwiekami oceanu kontynuujemy naszą podróż aż do zmroku.
Nasze plany spędzenia na wyspie tylko dwóch nocy zmieniły się, kiedy poznaliśmy naszą małą społeczność - Sombrero. Spędziliśmy razem magiczne chwile, cieszyliśmy się sobą każdego dnia i płakaliśmy przy rozstaniach. Wszyscy rozeszliśmy się w różne strony świata do Tajlandii, Malezji, Argentyny, Europy. Wciaż utrzymujemy kontakt i próbujemy odnaleźć się w drodze.
Podobno ktoś już kiedyś powiedział, że nie można rekomendować miejsc, bo bez osób, które spotkałeś i chwil, które doświadczyłeś, wyspy takie jak Gili Trawangan, stają się po prostu kolejnym ładnym miejscem.








Monday, March 1, 2010

Hinduistyczna wyspa na muzułmańskim morzu.


Bali i zachodnia część Lomboku tworzą hinduistyczną enklawe w Indonezji - odmiane Dharma wyznaje większa część mieszkańców.
We współczesnym hinduizmie dharma to jednocześnie nazwa podstawowych zasad etycznych jakimi powinien kierować się człowiek - obejmujący obowiązek pracy, założenia rodziny, wychowania dzieci oraz na starość próby uwolnienia się od cykliczności samsary.
Skąd bierze się tyle świątyń na Bali? Jest ich kilka rodzaji; światynia dedykowana wiosce, klanowi, grupie zawodowej, publiczna. Każda ma swoje urodziny raz w roku w różnych dniach, rożne grupy zawodowe maja swoje cykliczne uroczystosci, maja je rownież rodziny i klany i jak to wszystko sie zsumuje to jest jedna wielka uroczystosc przez cały rok.


Udajemy się przez pury na południowym cyplu (Pura Luhur Uluwatu i Pura Mas Suka) do kulturalnej stolicy Bali - Ubud. Prowincjonalnych australijczyków zostawiamy za sobą.
Odwiedzamy jeden z najbardziej barwnych targów i Monkey Forest, gdzie komitywa z małpami nie wypada najlepiej - tracimy większość zapasów witaminy C i okulary.
Z dwóch możliwych "pakietów turystycznych" sprzedawanych na ulicach - Logan (pełna ekspresji pantomima) i Keczak, wybieramy ten drugi, bardziej widowiskowy.
Arak, noc, ogień, naftowe lampy, rytualne "czakaczaka" i 40 osobowy chór półnagich mężczyzn. pełniący role didaskaliów wyrażając się przez rytmiczny śpiew.
Balijski teatr tańca od dawna służy rozrywce turystów, nie stracił swej pierwotnej funkcji i wciąż jeszcze towarzyszy uroczystościom religijnym takim jak odolan, czyli rocznica założenia świątyni.
Oba tańce opisują historie z hinduskich eposów – Ramayany i Mahabharaty.